Archiwum 08 stycznia 2011


Wakacje Ryczących Czterdziestek, r.1
08 stycznia 2011, 00:26

To miały być nasze najlepsze wakacje od czasów szkolnych. Nie, żebyśmy przez dwadzieścia parę lat w ogóle nie miały wakacji albo, żeby żadne z nich nie były warte zapamiętania. Tyle tylko, że od skończenia szkoły średniej na żadnych nie byłyśmy razem.
Wpadłyśmy na ten pomysł podczas jednego z babskich spotkań, które organizowałyśmy sobie średnio co miesiąc. Spotkania były typowo babskie i żaden osobnik płci męskiej nie miał prawa przekroczyć tego wieczoru domu, w którym się ono odbywało. Zwyczajowo był to dom Uli - z tej prostej przyczyny, że mieszkała sama. Wszystkie trzy pozostałe miałyśmy w domach naszych przeszkadzaczy, czyli rodziny - bardziej lub mniej pełne. Z tego też powodu (posiadania rodzin), jak również innych, przez lata całe nie udało się powtórzyć wakacji, jakie zdarzały się w czasach szkolnych. I właśnie podczas jednego z babskich spotkań postanowiłysmy tego dokonać.
 Zima była, zdążyła już wszystkim nieźle dokopać. Nic dziwnego, że człowiek dniami i nocami marzył o tym, żeby wreszcie zrobiło się odrobinę cieplej. Tylko, jak pozwoli się głowie marzyć, to skutki rozbuchania wyobraźni mogą być nieprzewidywalne. Od razu jakaś piaszczysta, słoneczna plaża z czystym brzegiem, bezkresne drogi i bezdroża, zapach ciepła, wiatru, może jakieś gaje oliwkowe i co tam jeszcze... Stop. Za oknem zimno i brudno, bo leżący od tygodni śnieg pięknie wygląda tylko
na górskich szczytach i może jeszcze w lesie. W mieście już nie chce zachwycać. W przedpokoju wiecznie mokre kozaki, bo współcześni producenci obuwia tak się przejęli komunikatami o globalnym ociepleniu klimatu, że zaprzestali robienia butów, które nie przemiękałyby przynajmniej w ciągu kilku pierwszych minut kontaktu ze śniegiem. No, więc te mokre buty, ziąb i przeważający w przyrodzie kolor szary... Stop. Proszę o powrót wyobraźnię.
Tak nam się rozmarzyło, że wyszedł z tego pomysł wspólnych wakacji. Rany boskie, babski miesiąc - nikt nie byłby w stanie przewidzieć, co z takiego pomysłu wyniknie.
 Prawdę mówiąc, to szukałyśmy czegoś zwariowanego, co pozwoliłoby Joannie uchlać się tej nocy choć trochę na wesoło, a nie w zimnego trupa ze łzami w oczach.
Joanna doszła bowiem w swoim życiu do punktu zwrotnego. Zwrot wprawdzie był dziełem jej męża, dotychczas całkiem normalnego faceta, ale to bez znaczenia, bo i tak dotknął ją - jak to zazwyczaj bywa. Zawrócił, cholernik, na pięcie i poszedł w diabły w poszukiwaniu tak zwanej drugiej młodości. A ona została oniemiała i w oczekiwaniu, aż kolejny zwrot jej go zwróci. Życie to jednak nie karuzela i wcale nie znaczy, że po którymś okrążeniu można odzyskać utracony bagaż. A może i karuzela, tylko jemu nie chciało się z niej zejść. Przesiadał się, skurczybyk, z jednego konika na drugi, z drugiego do karocy i tak dalej. Patrzyłyśmy na zrozpaczoną Joannę i jedyne, czego życzyłyśmy temu amatorowi wesołego miasteczka, to żeby się w końcu na tej karuzeli porzygał.
A tymczasem coś z naszą przyjaciółką należało zrobić. Najpierw próbowałyśmy tłumaczyć z każdej strony.
 - Jako psycholog i twoja przyjaciółka - zaczęła Malwina - powiem ci: nie walcz. Olej.
 - Bardzo profesjonalna rada. - stwierdziła z sarkazmem Joanna - Swoim pacjentom też mówisz: olej?
 - Czasem mówię. Ty zawalcz o siebie, o swoją godność, o swoje prawo do bycia szczęśliwą.
 - Ty nie uważasz, że nieco się zaplątałaś? Że jedno wyklucza drugie?
 - Przeciwnie. Nie musisz być szczęśliwa z nim.
 - Tylko z kim?
 - Nie wiem, z kim. Nie wiem, czy z kimś. Chodzi o to, żebyś umiała być szczęśliwa  b e z niego.Wiesz, że mówię o tym również z własnego doświadczenia.
 - Wiem. - odmruknęła jakoś mało przekonana Joanna - Ale wiem, że i ty czekałaś i nawet ucieszyłaś się z powrotu.
 - Bo głupia byłam. - prychnęła Malwina - Za szybko wrócił i nie zdążyłam przyzwyczaić się do jego nieobecności ani ocenić sytuacji.
 - Ty, a właściwie dlaczego tak okoniem stanęłaś przy tym drugim sprzeniewierzeniu? - zainteresowała się nagle Ula - Przecież wtedy to nie był długotrwały odpał, tylko taki drobny skok w bok. Nie, żebym uważała, że na takie drobiazgi nie należy zwracać uwagi, tylko przy tym pierwszym, który umiałaś wybaczyć, to było prawie nic.
Malwina sięgnęła po papierosa, zapaliła go, głęboko westchnęła, po czym przystąpiła do wyjaśnień.
 - Bo po pierwsze: u mnie nie ma do trzech razy sztuka. Po drugie, gdyby nawet było, to ten trzeci raz oznaczałby, że muszę go zabić. Ojciec nieżywy, matka w więzieniu, to ty uważasz, że co miałoby się stać z moim dzieckiem? Ochronka?
 - To rzeczywiście tak było lepiej.- wtrąciłam - Wprawdzie dziecko ma dziadków, ale...
 - Ale moim teściom - przerwała mi Malwina - psa nie powierzyłabym na wychowanie. A moja matka mnie wychowała i zobacz, co jej z tego wyszło.
 - Faktycznie. - przytaknęła lekko już wstawiona Joanna, nie precyzując, co dokładnie miała na myśli.
 - Nie przesadzaj. - zaoponowała Ula - Całkiem nieźle jej wyszło. Co nie znaczy, że z powodu całkiem niezłych wyników wychowawczych swojej mamy, miałabyś koniecznie dopuszczać się mordu. Dobrze zrobiłaś, nie tylko z uwagi na ewentualne przykre konsekwencje. Nie można być z kimś, komu nie ufasz i nakogo nie możesz liczyć.
Ula wyszła za mąż najwcześniej z nas wszystkich, dość szybko wróciła, a ze związku z "tym dupkiem", jak czule określała byłego małżonka, został jej syn - teraz już dorosły, mądry i samodzielny. Ula twierdziła, że gdyby "temu i tak dalej" pozwoliła nadłuższe pozostawanie pod wspólnym dachem, to dziś syn nie byłby ani mądry ani samodzielny. O dorosłości nie wspominając, bo mogłoby się okazać niemożliwe dorosnąć przy tatusiu, który niefrasobliwą
chłystkowatość miał zakorzenioną w charakterze na mur.
 - Ale ja go kocham. - chlipnęła jeszcze Joanna, po raz nie wiadomo który tego wieczoru.
 - Przejdzie ci. - poklepała ją Malwina - Im wcześniej olejesz, tym szybciej przejdzie. Znajdziemy jakieś antidotum.
 - Antidotum? Na miłość? - zdziwiła się Joanna - Ty psycholog jesteś czy czarownica?
 - Jak trzeba, to mogę być czarownica. Antidotum na rozpamiętywanie. Słuchajcie, pamiętacie nasze ostatnie wspólne wakacje? - zmieniła nagle temat
 - Demencji starczej chyba jeszcze nie mamy. - odpowiedziałam za nas wszystkie, bo po ich minach widziałam, że pamietają doskonale. Młodość, cholera! - Pewnie, że pamiętamy. Jakiś związek z antidotum?
 - Jasne! - rozpromieniła się Malwina - Powtórzymy? - rozejrzała się z nadzieją.
 - Damy radę? - zapytała Ula, trochę wystraszona.
 - Malwina  n a  p e w n o  nie miała na myśli odwzorowania tamtych wakacji, - powiedziałam szybko - chodziło jej tylko o wspomnienie klimatu.
 - Trochę o  o d t w o r z e n i e  klimatu tamtych wakacji też... - uśmiechała się ciągle Malwina
 - Ale w innych warunkach, na pewno. Nie wierzę, że chciałabyś tamto powtórzyć. - Ula szeroko otworzyła oczy.
 - Czemu nie?
 - Czemu?! Kurna, przecież to była jakaś szkoła przetrwania! - Joanna złapała się za głowę - Kasy miałyśmy na pół człowieka, a pojechałyśmy we cztery. Matko moja jedyna, pół Polski na pieszo przejść! Jak wróciłam do domu, to z moich trampek zostało tylko to, co na wierzchu, bo podeszwy zdarły sie gdzieś po drodze. Jak sobie przypomnę...
Wszystkie sobie przypomniałyśmy.
 Wszystkie cztery właśnie dostałyśmy się na studia i postanowiłysmy to uczcić wyprawą po bezdrożach kraju. Lekko nie było, to prawda, ale miało przecież swój urok. Pieniedzy rzeczywiście nie miałyśmy zbyt wiele, choć przesadą byłoby twierdzić, że na pół człowieka. Nie stać nas było na hotel,jednak od czasu do czasu mogłyśmy zaszaleć i zafundować sobie nocleg w schronisku, jak już dotarłysmy przypadkiem w okolice cywilizacji. Nie za często. Generalnie spałyśmy w niewielkim namiocie (bo trzeba było taszczyć go na własnych plecach), który rozbić można było gdziekolwiek - najlepiej
w pobliżu jakiegoś kawałka wody, żeby można było się umyć. Czasem chłop pozwalał przespać się w stodole albo nawet w chałupie. Nie za darmo, o nie. Latem darmowa pomoc w polu warta jest nie tylko noclegu, ale i żarcia. Do pracy na roli żadna z nas nie miała przygotowania, dlatego nie było lekko. Ale to żarcie! Po pierwsze nie musiałysmy za nie zapłacić, co przy naszych skromnych funduszach nie było bez znaczenia. Po drugie natomiast jego jakość. Na głuchych wsiach, w połowie lat osiemdziesiątych, wciąż byli ludzie, którzy sami piekli chleb. A nie karmiono nas samym chlebem. Własne wyroby mięsne dziś mogą nie budzić wielkich emocji, ale był to czas, kiedy w mieście w sklepach mięsnych można było dostać na kartki najczęściej łój z kością i mortadelę. Nie jeździłyśmy środkami komunikacji publicznej, bo nasze drogi nie biegły tam, gdzie one kursowały, a nawet jak biegły, to oszczędność posiadanych środków brała górę nad pewnością transportu. Zatem naszym środkiem transportu bywał wóz z koniem albo przyczepa traktora, czasem też kipa ciężarówki. Często jednak własne nogi wiodły nas do kolejnego celu podróży. Joanna mogła mieć rację, że pół Polski przeszłyśmy
na piechotę. W kilometrach tak by to mniej więcej wyszło. Wróciłyśmy opalone, szczęśliwe i każda lżejsza o parę kilogramów.
Powtórzyłybyśmy to z największą ochotą, ale przed kolejnymi wakacjami Ula wyszła za mąż, Malwina na dobre utknęła przy swoim przyszłym niewiernym i we dwie z Joanną nie czułyśmy się na siłach.
 - To były czasy, co? - rozmarzyła się Malwina - Nie mówię, że mamy powtórzyć trasę, ale jakby tak ruszyć w Europę, znowu na żywioł? Co wy na to?
 - Zależy na co. Na Europę z przyjemnością, ale żywioły są cztery i ja nie zamierzam im w drogę wchodzić. - powiedziała stanowczo Joanna. - Stare jesteśmy, to jakaś odrobina luksusu chyba nam się należy.
 - To kup sobie szampon l'oreal czy jakiś tam i kwestię luksusu będziesz miała odpracowaną. - drążyła Malwina
 - Nie, Malwina. - sprzeciwiłam się - Ja też chętnie, ale po pierwsze: środek transportu musi być pewny. Jeśli chcesz jeździć na chybił trafił, to samochód będzie najwygodniejszy. Po drugie: mogę spać w namiocie, ale wygodnym - a nie, jak wtedy, że jak jedna poszła nocą w krzaki za potrzebą, to po powrocie już nie bardzo miała się gdzie położyć. Normalnie prycze w Oświęcimiu się przypominają.
 - Zgłupiałyście?! - wrzasnęła Joanna - Na każdym rogu w Europie masz hotel, motel, pensjonat, co tylko chcesz. Ja mam swoje lata, nie chcę w namiocie!
 - A jak zachce nam się zanocować na jakimś pustkowiu, gdzie nie będzie noclegowni? - agitowała Malwina
 - Wszędzie są, nie wkurzaj mnie! -zezłościła się Joanna
 - Zgoda. - znalazła kompromis Ula - Zabierzemy namiot i użyjemy go tylko wtedy, kiedy wszystkie bedziemy tego chciały.
 - Może być. - zgodziła się wspaniałomyślnie Joanna, najprawdopodobniej nie przewidując, żeby zgłosiła kiedykolwiek takie pragnienie.
 - Trochę co innego miałam na myśli.- burknęła Malwina - Myślałam, że znów tak: zwiedzanie i przetrwanie.
 - To znaczy, że co? - spojrzała na nia groźnie Joanna - Z robotą w polu włącznie?
 - A co widzisz złego w robocie w polu? - nie dawała za wygraną Malwina.
 - Wszystko. - odpowiedziała Joanna - Głównie moje czterdzieści cztery lata.
 - Nie chwal się, - Malwina miała coraz mniej argumentów - każda z nas ma tyle samo.
 - No właśnie, w tym rzecz. - poparłam Joannę - Włóczęga po Europie, proszę bardzo. Ale nasz wiek ma swoje prawa i nie
   będziemy najmować się do roboty, żeby dostać obiad. Wyznaczymy sobie jakąś trasę, popatrzymy, gdzie można sie po drodze zatrzymać. Jak Malwina chce na żywioł, to możemy niczego naprzód nie rezerwować - zawsze jakiś normalny nocleg się znajdzie.
 - Czyli, że jak cztery podstarzałe paniusie z walizeczką i torebeczką na noc do hotelu, a na obiad do restauracji? - kpiła Malwina
 - Tylko mniej więcej.- Powiedziała Ula - Jak nas znam, to i tak wymyślimy coś takiego, że nie będzie jak cztery paniusie.
 - Zwłaszcza, że wiek nam sprzyja. - uśmiechnęła się szatańsko Malwina.- "A imię jego czterdzieści i cztery"! Kto wie, co  może się zdarzyć? Apokalipsy nie wyłaczając.
A żeby słowa wasze w gówno się obróciły - powinnam powiedzieć. Ale nie powiedziałam. Na naszą wspólną zgubę.

(wszystkie prawa zastrzeżone)